Prezydent tych, którzy podnieśli głowy
Gdyby Jarosław Kaczyński wsiadł na pokład Tupolewa, a nie został z chorą matką, nie mielibyśmy żadnego wystarczająco doświadczonego męża stanu, by po tej tragedii móc zatrzymać osuwania się Polski ze zdziesiątkowaną elitą w posowieckie bagno.
Andrzej Bobkowski w swoich Szkicach piórkiem pod datą 27 kwietnia 1943 odnotowuje: Makabryczny,
ale doskonały dowcip w dzisiejszym „Le Petit Parisien”. Olbrzymi Stalin pochylający się nad małym Churchillem
i mówiący konfidencjonalnie, przysłaniając ręką usta i spoglądając na sylwetkę oficera polskiego, odwróconego
do nich tyłem: „Miejsce pewnego generała polskiego nie jest w Londynie… lecz w Katyniu”.
Bobkowski, mający piłsudczykowskie koneksje rodzinne, nie uważał owego generała, czyli Władysława Sikorskiego, za wielkiego męża stanu. Ale słusznie oceniał, że jest on w tamtym historycznym momencie w oczach świata symbolem Polski, której broni, na ile potrafi. I kimś, kogo niesposób całkiem pominąć w dyplomatycznych rozmowach. A to jest dla kilku potęg bardzo niewygodne. Przepowiadał: Jak będzie „za dużo” o Sikorskiego, to chociaż jego sprzątną, skoro całej Polski nie można sprzątnąć. Zawalidroga. Na miejscu Sikorskiego zacząłbym się teraz bardzo pilnować.
Ponad miesiąc później, pod datą 5 lipca odnajdujemy wpis Bobkowskiego: Skończyli go. I uwagę: Któż został? Nikt. Nie mamy teraz nikogo.
Osuwanie się
10 kwietnia 2010 r. byliśmy o krok od tego, by znów nie mieć nikogo. Wystarczyło, by Jarosław Kaczyński wsiadł na pokład tupolewa, a nie został w domu z chorą matką. Konkretniej: nie mielibyśmy – przynajmniej na zaraz – żadnego wystarczająco doświadczonego męża stanu, by po tej tragedii móc zatrzymać powolne osuwania się Polski, ze zdziesiątkowaną elitą, w posowieckie bagno.
To samo bagno, w którym można dziś bezkarnie zabijać Annę Politkowską, Aleksandra Litwinienkę, Natalię Estemirową, Pawła Chlebnikowa i dwudziestu innych rosyjskich dziennikarzy. Bagno, w którym można, w innych krajach posowieckich, likwidować Georgija Gongadze, Dmitrija Zawadzkiego, Wiktora Hanczara, Dżochara Dudajewa, Asłana Maschadowa i wielu innych. Bagno, w którym mogli w latach 90. zniknąć Michał Falzmann, Walerian Pańko, Jarosław Ziętara.
O taką stawkę toczyć się będzie gra w najbliższych tygodniach. Jeśli Jarosław Kaczyński nie wygra wyborów prezydenckich, takie tragiczne w skutkach dla Polski osuwanie się nieuchronnie nastąpi. Piszę powyższe z pełnym przekonaniem i rozmysłem. Oczywiście nie twierdzę, że do zabójstw politycznych byłoby zdolne kierownictwo którejś z obecnych polskich partii politycznych. Wystarczy w zupełności, że będąc u władzy, nie będą mieć dość siły, by takiemu – naturalnemu w warunkach posowieckich – osuwaniu się państwa się przeciwstawić.
Wystarczy, że wszystkie główne ośrodki władzy przejęte zostaną przez partie, które mają silne związki z wielkim biznesem zbudowanym przez dawne komunistyczne służby specjalne lub w inny sposób wywodzącym swój rodowód z totalitaryzmu. Wystarczy, że z tego powodu budować będą państwo słabe i przeżarte korupcją. Wystarczy, że wszystkie główne telewizje – co wydaje się bardzo prawdopodobne i bliskie – przekazywać będą jeden, zafałszowany obraz rzeczywistości. Wystarczy, że częścią obowiązującej w mediach ideologii stanie się cenzurowanie głosów przeciwstawiających się polsko-rosyjskiemu pojednaniu, rozumianemu nie jako równoprawne, uczciwe partnerstwo, a jako brak sprzeciwu wobec neoimperialnej polityki Rosji w naszym regionie.
W opisanych wyżej warunkach z czasem możliwe może być wszystko. Szczególnie złowróżbna jest tu postawa polskiego państwa w sprawie badania przyczyn tragedii i brak poparcia dla projektu powołania międzynarodowej komisji w tej sprawie. Oraz wyśmiewanie tych, którzy starają się analizować fakty, jako autorów teorii spiskowych.
Niezależnie, czy był to zamach, czy utrudnianie lądowania, czy też tragiczny wypadek, brak drobiazgowego do bólu śledztwa w tej sprawie to prowokowanie przyszłych zabójstw niewygodnych polskich polityków, dziennikarzy, sędziów. Bo wiadome posowieckie siły mogą w najbliższych tygodniach dostać dowód: skoro Polska nie potrafiła postawić wszystkich swoich sił dla wyjaśnienia sprawy śmierci Prezydenta, to co za problem za rok czy pięć zlikwidować dziennikarza śledczego albo posła, który za bardzo grzebie w dokumentach dotyczących prywatyzacji jakiegoś zakładu.
To jest właśnie osuwanie się państwa, które dzieje się już na naszych oczach. Te zabójstwa polityczne zdarzą się na pewno: taka jest logika posowieckiego obszaru, zdominowanego przez siły rodem z totalitaryzmu.
Osuwanie się będzie mieć skutki dla życia duchowego, politycznego, gospodarczego, spychając nas do roli pozbawionej podmiotowości, wegetującej zbiorowości.
Zginęli właśnie, niedokończywszy swych kadencji, Ci, którzy blokowali i mogli blokować to pełzające osuwanie się. Nie tylko Prezydent. Także zdecydowany, odważny i zdolny do realizacji osiągalnych celów Janusz Kurtyka. Nonkonformistyczny i potrafiący działać wbrew żądaniom mediów Janusz Kochanowski.
Najpierw niedoceniany, a potem zachwalany przez amerykańskie raporty Sławomir Skrzypek.
Tak się złożyło, że wcześniej rządzący przejęli CBA, jutro mogą przejąć publiczne media.
Przed Palikotem był Urban
Stawić czoło osuwaniu się państwa, skierować je w jakiejś perspektywie z powrotem na tory umacniania niepodległości, pokazać naszym sojusznikom, że opłaca się im nas w tym wspierać – to zadanie na miarę męża stanu.
Jarosław Kaczyński nie po raz pierwszy wraca do kreowania historii Polski wbrew wszystkim wcześniejszym przewidywaniom większości publicystów. Wraca wbrew logice. Ich logice, w której nie ma miejsca na opis faktów – przyczyn owych powrotów – które dla nas są oczywiste.
Wraca, bo jest jedynym politykiem, którego kilka głównych idei stanowi być albo nie być silnej, niepodległej Polski. To narodowy instynkt samozachowawczy pcha zwykłych Polaków, manipulowanych przez posowieckie media, w stronę Jarosława Kaczyńskiego. On wraca, bo – niepozbawiony wad – przerasta resztę polskiej klasy politycznej o dwie głowy.
Bracia Kaczyńscy mieli zniknąć z polityki już w latach 90. Era Janusza Palikota (i kibicujących mu konsekwentnie, choć rzadko otwarcie, wielkich mediów) nie była pierwszą falą niszczenia braci Kaczyńskich. Młodsi Czytelnicy tego tekstu mogą nie wiedzieć o tym, że Palikot już był. Była era Jerzego Urbana (i kibicujących mu konsekwentnie, choć rzadko otwarcie, wielkich mediów). Palikot był tylko Urbanem z lat 90. przeniesionym w czasy Internetu.
Medialnym kłamstwom czasów Urbana towarzyszyła robota nieznanych sprawców. W 1993 r. nakłuć na oponach samochodu Jarosława Kaczyńskiego dokonano specjalnym narzędziem. Z wielką precyzją. W każdym kole po dziesięć. W taki sposób, żeby przy większej prędkości musiały pęknąć.
W 1996 r. Jarosław Kaczyński o mało nie zginął. Jechał w okolicach Mławy swym oplem vectra z dużą prędkością. Samochód wyleciał na pobocze, wyrwał drzewo z korzeniami. Jak się okazało, ktoś lekko poluzował zawór w kole, by powietrze powoli uchodziło.
Lecha Kaczyńskiego zastraszała mafia pruszkowska – gdy jako szef NIK rozpoczął walkę ze zorganizowaną przestępczością. Kiedy wyjeżdżał z wywiadu telewizyjnego, został otoczony przez samochody bandytów. Nie byli w nich szeregowi żołnierze, a znaczący gangsterzy.
Tak, to właśnie była ta Polska, w którą teraz będziemy się osuwać. Rządzili nią byli komuniści, a wcześniej intelektualiści z Unii Demokratycznej i biznesmeni z Kongresu Liberalno-Demokratycznego (dzisiejsza PO). Czy oni chcieli zabijać i zastraszać? Pewnie nie, oni tylko ze względu na swe uwikłania nie mogli przeciwstawiać się posowieckim ciemnym siłom na to gotowym.
A media robiły w tym czasie swoją robotę. Brukowiec wydrukował sfałszowaną lojalkę Jarosława Kaczyńskiego, rzekomo ze stanu wojennego. Świetna zagrywka, mamy dowód, że dokumenty można fałszować, a przecież ci Kaczyńscy powołują się na dokumenty z czasów PRL… A w medialnym i plotkarskim rynsztoku kłamliwie i obelżywie robiono z Jarosława Kaczyńskiego homoseksualistę, a z obu braci przysposobione dzieci lumpów.
Sprawdzić, czy Jarosław Kaczyński miał narzeczoną i dlaczego się z nią rozstał, albo czy nie jest homoseksualistą – taka dyrektywa pojawia się w papierach tzw. zespołu Lesiaka. Plotkę o rzekomym homoseksualizmie obecnego lidera PiS ludzie Urzędu Ochrony Państwa kolportowali w ramach służbowych obowiązków. Podobnie jak pracownicy białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenki, którego propaganda głosi, że homoseksualistami są działacze demokratycznej opozycji.
Poeta Jarosław Marek Rymkiewicz w pamiętnym wywiadzie w „Rzeczpospolitej” mówił: „Bracia Kaczyńscy muszą mieć strasznych i potężnych wrogów, ponieważ ktoś, kto pragnie, żeby w Polsce było lepiej, i pragnie tu coś zmienić na lepsze, musi się natknąć na potężnych ludzi, którzy chcą, żeby było gorzej”. „A dlaczego krytycy Kaczyńskich mieliby chcieć, żeby było gorzej?” – zapytała Joanna Lichocka. „Dlatego, że jak tu będzie gorzej, to im będzie lepiej. Dowiodły tego lata 90. – wszyscy wiemy, komu się wtedy w Polsce dobrze żyło”.
Urban i Palikot oraz ich funkcjonowanie w medialnym rynsztoku… Mniejsza z wykonawcami. Pytanie: czy był to jeden i ten sam reżyser, czy dwaj, gdzie drugi czerpał z pierwszego? Należę do tych, dla których jasne jest, że jeden.
Przypominać powyższe jest obowiązkiem nas wszystkich. Wiedzieć o tym jest obowiązkiem prokuratorów badających smoleńską tragedię. Niezależnie, co ostatecznie ustalą.
„Spadek duchów umarłych siwą głowę obarcza”
Te dni to czas, w którym polską rzeczywistość polityczną trzeba oceniać w kategoriach dobra i zła. A nie prawicy i lewicy, pojęć też ważnych, ale za wąskich, by udźwignąć opis wagi przeciwstawiania się posowietyzmowi. Na drugi plan schodzą na chwile nasze codzienne rozmowy na temat partyjnych bezideowych sitw, które są we wszystkich ugrupowaniach, z PiS włącznie.
Ostatnio o Jarosławie Kaczyńskim pisano, że obniża notowania swojej partii. Że przez niego nigdy już nie będzie ona miała szans na objęcie władzy. Że nie przekroczy 20-30 proc. poparcia. Napisałem wtedy, że wolę PiS na czele z Jarosławem Kaczyńskim i 5 proc. poparcia niż PiS bez niego, bliźniaczo podobny do PO, u władzy. Śmiesznie brzmi dziś płynąca wtedy szerokim strumieniem także konserwatywna publicystyka lansująca w miejsce Kaczyńskiego polityków miernych, średnich, a nawet jak na nasze warunki przyzwoitych, ale pozbawionych znamion wielkości. Perspektywa stołecznych redakcji okazała się kiepska do rozumienia Polski. Ale dość o tym, któż z piszących nie myli się w diagnozach?
Jeśli by przyjąć porównania Rymkiewicza do Piłsudskiego, to Jarosław Kaczyński wrócił w tych tragicznych okolicznościach, jak wracał Marszałek z Sulejówka, Magdeburga i Irkucka. Zdolność do inspirowania mimo upływu lat, to cecha rozpoznawcza ludzi ważnych idei. Poeta Józef Łobodowski pisał w wierszu „Piłsudski”:
Nie znam dokładnej daty powstania utworu, nie wiem, czy w ogóle jest ona znana, jednak musiało to być koło roku 1933, a Łobodowski miał lat około 24, a za sobą karierę sprzedawcy tytoniu i samogonu w rewolucyjnej Rosji, a potem – w polskim Lublinie – relegowania i areszty za komunizujące utwory poetyckie. A potem zrozumienie prawdy – że młodość poświęcił „zatrutej” idei, które to zrozumienie popchnęło go do nieudanej samobójczej próby.
Dialog z socjalistyczną młodością „towarzysza Piłsudskiego” miał być zapewne autoterapią 24-latka. Józef Piłsudski nie był już wtedy młodym romantykiem aresztowanym za antycarski spisek, wywołującym uliczne zamieszki czy napadającym na pociąg w Bezdanach. Był Dziadkiem, dobiegającym swoich dni. Ale nadal potrafił zainspirować młodego buntownika. Ta zdolność inspirowania nielicznych dziś niezależnych umysłów w kolejnych o dziesiątki lat młodszych pokoleniach jest cechą Jarosława Kaczyńskiego. Niedocenianą, niezauważaną, a jedną z najważniejszych.
Przeciwnicy porównania Rymkiewicza wskazywali na nierównowagę: Piłsudski był przywódcą walki zbrojnej o niepodległość. Kaczyński „tylko” jednym z zasłużonych liderów opozycji z długim, sięgającym czasów, gdy był 20-parolatkiem, stażem.
Rzecz jasna, pełnej analogii być nie mogło. III RP nie powstała w wyniku zbrojnego powstania. Elity opozycji demokratycznej kształtowały się w zupełnie innych warunkach. Te okrągłostołowe dobrane zostały nie bez udziału reżimu. Legionowego Komendanta nie było. Przywódca Solidarności może i przeskoczył płot, ale przeskoczenie barier własnej małości okazało się ponad jego możliwości.
Ale obecne wydarzenia porównanie Rymkiewicza stawiają w innym świetle. W szczególności jego słowa: „Historię Polaków trzeba będzie wiele razy poruszyć, popędzić do przodu. Nie wystarczy tylko raz, jeden raz, zmusić do galopu tego starego białowieskiego żubra. Józef Piłsudski wykonywał coś takiego wiele razy. Nie było tak, że on tę historię, uśpioną i obezwładnioną, niemal już umarłą po powstaniu styczniowym, tylko raz popchnął do przodu. Nie, on poruszał ją wielokrotnie – można nawet powiedzieć, że wreszcie, pod koniec życia, stał się wielkim specjalistą od takich poruszeń”.
Polityczny życiorys Jarosława Kaczyńskiego to sinusoida. Wegetowanie na marginesie, by nagle powracać. Początkowa część tej sinusoidy dotyczyła całej demokratycznej opozycji. Z czasem wzrasta osobista rola Jarosława Kaczyńskiego – od jednego z uczestników wydarzeń do głównego ich kreatora. Opiszmy tę sinusoidę, mniejsza o powtórzenia.
Najpierw życie na marginesie, czyli – po zaangażowaniu w pomoc robotnikom w 1976 r. – mało liczna, osamotniona opozycja w czasach gierkowskiego dobrobytu. Potem tryumfalny wybuch „Solidarności” w 1980 roku i praca
w Regionie Mazowsze. Później stan wojenny i lata 80. z narastającym zniechęceniem i apatią w społeczeństwie.
W tym czasie m.in. dystrybucja podziemnych wydawnictw, reaktywowanie pisma „Głos”, współpraca z Komitetem Helsińskim, z Tymczasową Komisją Koordynacyjną, od 1986 r. kierowanie biurem społeczno-politycznym TKK, od 1987 r. funkcja sekretarza Krajowej Komisji Wykonawczej, w 1988 r. doradzanie uczestnikom strajku w Stoczni Gdańskiej.
Potem „okrągły stół” i pierwsza pomyślnie przeprowadzona polityczna operacja: zawiązanie koalicji „Solidarności” z ZSL i SD, w wyniku której powstał rząd Mazowieckiego. I od razu pierwsze koty za płoty, gdy chodzi o medialne ataki – kreowanie wizerunku złych intrygantów Kaczyńskich manipulujących Lechem Wałęsą. Potem – tryumf wymyślonej przez Jarosława Kaczyńskiego kandydatury Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich i szefowanie jego kancelarii. Krótkie, bo Wałęsa wybrał Wachowskiego i ludzi dawnej komunistycznej bezpieki. Pierwsze demokratyczne wybory i budowa koalicji wokół rządu Jana Olszewskiego. Tryumf krótki i przecięty obaleniem rządu Olszewskiego nie tylko za lustrację, ale także sprzeciw wobec tworzenia rosyjskich spółek w miejscach stacjonowania wycofywanej z Polski Armii Czerwonej.
I sinusoida idzie ostro w dół – miała to być trwała, jak się wydawało, polityczna marginalizacja. Niszczenie obozu Kaczyńskich przy użyciu byłych esbeków z grupy Lesiaka, góry kłamstw w mediach, wybory z 1993 r., w wyniku których partia Jarosława Kaczyńskiego znajduje się poza parlamentem. Wielu przekonanych jest, że to koniec jego politycznej kariery. Po paru latach wejście do AWS i zaraz odejście z niego, gdy kompromisy z układami rodem ze starego systemu idą za daleko. Mandat z listy ROP, marginalna rola posła niezrzeszonego.
Dopiero Lech Kaczyński, zostając na krótko ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, umożliwił bratu stworzenie nowej politycznej formacji, która w 2005 r. na fali większego zainteresowania Polaków własną tożsamością po śmierci Jana Pawła II wygra wybory. I znowu, jak w 1990 i 1992 r., konieczność współpracy z ugrupowaniami powiązanymi z posowieckimi układami, rozgrywania sprzeczności interesów pomiędzy nimi. Jak to połączyć z demontowaniem postkomunizmu? Jak daleko można posunąć się w kompromisach? Chamskie ataki mediów, Palikot, próba medialnego zamachu po taśmach Beger.
I 2007 r. – porażka, ale z pozostaniem na scenie politycznej w roli głównej siły opozycyjnej. I media, które z dnia na dzień postanawiają przestawić się z ataków na rząd na niszczenie opozycji. Przekonanie publicystyki, że przez Jarosława Kaczyńskiego PiS nigdy już nie dojdzie do władzy.
Wreszcie 2010 r. – utrata brata, ale i najwierniejszych towarzyszy bojów. I powrót, będący decyzją Opatrzności, która zdecydowanym ruchem odgięła tę sinusoidę…
Czas prostych słów
Ostatnie dni to także czas nadziei, gdy sprawy wymagające kiedy indziej posługiwania się skomplikowanym politologicznym językiem da się przekazać zwykłym ludziom za pomocą najprostszych słów i gestów.
Wobec śmierci oraz odejścia ze stanowisk wszystkich tych, którzy mogli zatrzymać nasze osuwanie się, jest już tylko jedna instancja, która może to zrobić – zwykli Polacy. I ich obywatelscy liderzy w każdej małej miejscowości – ludzie zwalczający afery w gminie, nonkonformistyczni, ale zarazem rozsądni dziennikarze, nauczyciele, księża.
To nic, że na co dzień niesłuchani. Teraz zwykli ludzie mogą ich posłuchać, bo w tych dniach wszyscy mamy potrzebę słuchania.
„Wszystkich, którzy chcą kontynuować dzieło ofiar smoleńskiej tragedii, którzy chcą, by prawa Polska i prawi Polacy – jak pięknie powiedział przewodniczący «Solidarności» Janusz Śniadek – na zawsze podnieśli głowy, wzywam do współpracy. Bądźmy razem. Dla Polski. Polska jest najważniejsza” – napisał Jarosław Kaczyński informując o tym, że mimo tragedii osobistej zdecydował się wystartować w wyborach prezydenckich.
.
Piotr Lisiewicz • Gazeta Polska
wyślij znajomemu
Możliwość komentowania Prezydent tych, którzy podnieśli głowy została wyłączona