Wielka gra o IPN

Posted in ■ aktualności by Maciejewski Kazimierz on 9 czerwca 2011

Platforma Obywatelska nie tylko nie radzi sobie z rządzeniem i skazuje Polskę na gospodarczą zapaść oraz cywilizacyjne zacofanie. Wiele wskazuje na to, że także jej misternie przygotowany plan ubezwłasnowolnienia Instytutu Pamięci Narodowej właśnie okazuje się politycznym niewypałem. 

A miało być zupełnie inaczej. Zmiany w ustawie o IPN, przeforsowane przez koalicję PO – PSL, przewidywały poddanie Instytutu politycznej kontroli. Wybór dr. Łukasza Kamińskiego może przynieść oczekiwany powrót do normalnego wykonywania statutowych zadań IPN. Oczywiście o ile Kamiński okaże się odporny na naciski (które na pewno będą) i o ile jakaś nowa naukowa publikacja nie wywoła kolejnej fali ataków i oskarżeń pod adresem Instytutu.

Narzędziem ubezwłasnowolnienia Instytutu miało być uzależnienie wyboru prezesa IPN od zwykłej większości w Sejmie (obecnie wystarczają głosy PO i PSL, podczas gdy wcześniej konieczne byłoby poparcie PiS) oraz powołanie Rady IPN (w miejsce dotychczasowego Kolegium IPN), która nie tylko wskazuje kandydata na prezesa, ale także może ściśle nadzorować jego poczynania. Wybór prezesa przez sejmową większość daje rządzącej koalicji możliwość wyboru prezesa posłusznego – ta sama większość może go przecież bez większych trudności odwołać.

Runda pierwsza: wybory Rady
W tej operacji kluczowa rola przypadła Radzie IPN. Jej wybór poddano skomplikowanej procedurze: najpierw wydziały historyczne ważniejszych uczelni oraz Polskiej Akademii Nauk wyłoniły elektorów, a następnie owi elektorzy wskazali kandydatów do Rady. Dopiero wówczas – spośród osób wskazanych – pięciu członków Rady wybrał Sejm (czyli koalicja PO – PSL), a dwóch Senat. Dwóch członków Rady mianował prezydent spośród kandydatów przedstawionych przez Krajową Radę Sądownictwa i Krajową Radę Prokuratury.
Kłopoty zaczęły się już na tym pierwszym etapie. Platforma liczyła, że uczelnie, jeszcze dwa lata temu owładnięte antylustracyjną histerią, wybiorą elektorów, a ci członków Rady, niechętnych IPN, przeciwnych lustracji, opowiadających się za ograniczeniem zarówno badań historycznych, jak i samego dostępu do archiwów bezpieki.
Ten plan się nie powiódł. Niedawny i powszechny na uczelniach strach przed lustracją wywołali jej polityczni przeciwnicy, rozpowszechniając pogląd, że każdy, z kim przy okazji np. wyjazdu zagranicznego rozmawiali funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, mógł zostać zarejestrowany jako donosiciel, czyli – w fachowym języku SB – tajny współpracownik. To oczywiście nieprawda: żeby zostać TW, trzeba było wyrazić na to zgodę, ustalić pseudonim i sposoby kontaktowania się z bezpieką, przyjąć zadania wyznaczone przez oficera prowadzącego, a przede wszystkim dostarczać informacji i przyjmować określone korzyści (niekoniecznie w gotówce). Donosiciele dobrze wiedzieli, czym się zajmują, chociaż dziś większość z nich udaje, że tak nie było. Gdy postanowiono, że lustracji mają podlegać także nauczyciele akademiccy, lobby obrońców agentury wywołało popłoch, że niemal każdy nieformalnie wzywany lub przesłuchiwany mógł trafić do rejestru TW. Ponieważ w ostatnich dekadach PRL wielu uczonych wyjeżdżało na Zachód, a przy okazji odbioru paszportu odbywało rozmowę „ostrzegawczą” z SB, panika okazała się dość powszechna.
Od tego czasu minęło jednak parę lat i emocje opadły. Agenci nadal pracują i kształcą kolejne pokolenia, wielu aparatczyków PZPR zasiada w uczelnianych władzach, lustrację uznano za wymysł „zoologicznych” antykomunistów. Pozostał tylko odruch niechęci i na wielu uczelniach z odrazą myślano o przyłożeniu ręki do wyboru prezesa IPN, a cała procedura wyborów opóźniała się i ślimaczyła. Gdy ostatecznie elektorów wybrano, a oni wybrali Radę IPN, okazało się, że zwolennicy nałożenia politycznego kagańca na Instytut wcale nie stanowią w niej zdyscyplinowanej większości.
Ponadto śmierć prof. Janusza Kurtyki, prezesa IPN, który zginął pod Smoleńskiem, uspokoiła wielu polityków i uczonych, którzy wcześniej drżeli o los swoich karier. Instytut, pozbawiony energicznego kierownictwa, wydawał się znacznie mniej groźny.

Runda druga: kandydaci na prezesa
Kandydatów na prezesa IPN zgłosiło się czterech. Trzech było już wcześniej związanych z Instytutem, tylko jeden pojawił się z zewnątrz. To właśnie ten z zewnątrz, prof. Janusz Wrona z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, autor książek o Stronnictwie Demokratycznym (a w czasach PRL członek tej „sojuszniczej” partii), wydawał się najpoważniejszym kandydatem rządzącej koalicji, to jego popierał prof. Andrzej Friszke, najbardziej krytyczny wobec dokonań śp. prezesa Janusza Kurtyki. Wcześniej Wrona kierował komisją powołaną przez śp. ks. abp. Józefa Życińskiego, badającą inwigilację KUL i duchowieństwa lubelskiego w okresie PRL. Jak dotąd nie poznaliśmy wyników tych badań.
Wśród pozostałych kandydatów znaleźli się dr Kazimierz Wóycicki, dziennikarz i historyk, były dyrektor Oddziału IPN w Szczecinie, politycznie kojarzony ze środowiskiem Tadeusza Mazowieckiego, oraz dr Marek Lasota, obecny szef Oddziału IPN w Krakowie, do niedawna radny sejmiku małopolskiego z listy Platformy Obywatelskiej. Czwartym kandydatem był dr Łukasz Kamiński, najmłodszy z kandydatów, szef Biura Edukacji Publicznej IPN.
W kuluarach Sejmu mówiło się, że w sprawie poparcia kandydatów Platforma jest podzielona. Podobno frakcja najbardziej przeciwna Instytutowi stawiała na Wronę, środowisko związane z prezydentem Komorowskim – na Wóycickiego, skrzydło Gowina – na Lasotę. Trwały gorączkowe konsultacje z członkami Rady IPN.
Wynik wyborów zaskoczył wszystkich: pięć głosów dostał Łukasz Kamiński i to właśnie jego Rada IPN rekomenduje Sejmowi. Cztery głosy otrzymał prof. Wrona – i przegrał. Na pozostałych nikt nie głosował. Co oznacza wybór Kamińskiego?
To zdolny historyk młodszego pokolenia (38 lat). Pracował we wrocławskim oddziale IPN, później Janusz Kurtyka ściągnął go do centrali Instytutu w Warszawie. W 2009 r. został dyrektorem najbardziej prestiżowego pionu IPN – Biura Edukacji Publicznej.

Runda trzecia: deklaracje kandydatów
W czasie przesłuchań przez Radę Instytutu wszyscy kandydaci deklarowali konieczność zmian. Profesor Wrona, który najbardziej krytycznie oceniał dotychczasowy dorobek IPN, obiecywał, że Instytut nie będzie propagować niesprawdzonych sensacji ani nie będzie ferować lustracyjnych wyroków. Mogło to oznaczać, że nie będzie już więcej niewygodnych politycznie ujawnień konfidentów. Zapowiadał też gruntowną ocenę dotychczasowej działalności naukowej IPN, najwyraźniej nie dostrzegając faktu, że w badaniach nad historią najnowszą Instytut nie ma żadnej poważnej konkurencji. Pozostali kandydaci byli bardziej wstrzemięźliwi, chociaż Wóycicki i Lasota uznawali za konieczną „zmianę wizerunku” Instytutu. Moim zdaniem, powinni raczej zastanawiać się nad tym, jak po śmierci prezesa Kurtyki i odejściu kilku jego bliskich współpracowników uratować wizerunek instytucji, która zdobyła i w Polsce, i w świecie tak wielkie uznanie.
Podobnie wszyscy kandydaci, także Kamiński, wyrażali troskę o apolityczność IPN. W wypowiedziach niektórych z nich brzmiała jednak fałszywa nuta: apolityczność w ich wydaniu miała oznaczać jedynie słuszną linię „politycznego kompromisu”, tym razem jednak już nie z prominentnymi figurami komunistycznego reżimu, ale raczej z odnotowanymi w archiwach Instytutu donosicielami bezpieki.
Najbardziej fachowe były propozycje Kamińskiego. Deklarował wyłącznie naukową, a nie polityczną ocenę publikowanych książek, a także przyspieszenie procedur lustracyjnych. Zapowiadał szerszą współpracę z innymi instytucjami zajmującymi się najnowszą historią, zarówno polskimi, jak i zagranicznymi. Odniósł się także do pracy prokuratorów IPN i wyraził opinię, że ta część działalności Instytutu powinna być „stopniowo wygaszana”, co jest następstwem m.in. decyzji Sądu Najwyższego o przedawnieniu większości zbrodni komunistycznych.
Tym samym liczne przypadki łamania ówczesnego prawa przez funkcjonariuszy SB i MO, szczególnie w latach 70. i 80., pozostaną bezkarne. Już wcześniej prokuratorom brakowało determinacji w tej sprawie: w ciągu prawie 10 lat zaledwie około 5 proc. podjętych postępowań przygotowawczych skończyło się aktami oskarżenia skierowanymi do sądów. Dziś prokuratorzy IPN prowadzą jeszcze śledztwa w sprawach zabójstw, ciężkiego uszkodzenia ciała, okrutnego znęcania się, a także niszczenia lub fałszowania akt SB oraz preparowania dowodów. Deklaracje kandydata na prezesa IPN, że nie widzi sensu ścigania zbrodni bezpieki, źle wróżą skuteczności tych działań.

Runda czwarta: jeszcze przed nami
Co teraz zrobi Platforma? Czy zgodnie ze wstępnymi ustaleniami zaakceptuje wybór Rady i nakaże swoim posłom głosować za Kamińskim? A może odrzuci tę kandydaturę i poczeka, aż Rada wskaże kolejnego kandydata? W tym jednak wypadku PO musi się liczyć z perspektywą wyboru prezesa już po wyborach parlamentarnych, a ich dobry wynik dla rządzącej obecnie partii wydaje się coraz bardziej wątpliwy.
Instytut Pamięci Narodowej potrzebuje ustabilizowanych władz. Okres tymczasowości źle odbijał się na funkcjonowaniu całej instytucji i nie ma w tym winy pełniącego obowiązki prezesa dr. Franciszka Gryciuka, który za kadencji prof. Kurtyki pełnił funkcję wiceprezesa. Stabilizacji potrzebują też pracownicy IPN, wśród których krążą pogłoski o czystkach zapowiadanych przez jednego z członków Rady.

Prof. Ryszard Terlecki • NASZ DZIENNIK
Autor jest historykiem, posłem PiS, byłym dyrektorem krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej.

Reklama

Możliwość komentowania Wielka gra o IPN została wyłączona

%d blogerów lubi to: