80 miesięcy w kleszczach sierpa i młota

Posted in ■ aktualności, ■ historia, ■ wywiady by Maciejewski Kazimierz on 25 czerwca 2011

W Szczecinie od ponad ćwierć wieku mieszka niezwykły człowiek, emerytowany matematyk, znakomity gawędziarz i poeta, a także aktywista Związku Sybiraków – dr Stanisław Fudali. Zesłanie swojej rodziny opisał bardzo szczegółowo w obszernej książce „Osiemdziesiąt miesięcy w kleszczach sierpa i młota”.

W lutym 1946 roku powrócił do Polski – na Ziemie Zachodnie. Okres powojenny poświęcił na dokończenie edukacji, łącząc z pracą w gospodarstwie rolnym swego dziadka Antoniego, w Szczawnie Zdroju. Swoją nauczycielską służbę rozpoczął w roku 1947 od gońca, potem został pracownikiem kancelarii, wreszcie – nauczycielem języka polskiego i matematyki w zasadniczej szkole zawodowej. Studia matematyczne na Uniwersytecie Wrocławskim zakończył w roku 1956 obroną pracy magisterskiej. Potem odbył studia doktoranckie na tym samym uniwersytecie, uzyskując stopień naukowy – doktora nauk matematycznych oraz etat adiunkta w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego (w latach 1970-1975 był wicedyrektorem tegoż Instytutu). W Grodzie Gryfa znalazł się w roku 1984, gdy powstawał tu Uniwersytet Szczeciński, który potrzebował kadry naukowej. Był tutaj także wicedyrektorem Instytutu Matematyki.

Pogodę ducha zachował nawet teraz, kiedy przeszedł liczne operacje, ale umysł pozostał sprawny i zachował w pamięci okres ponad 6-letniej przymusowej zsyłki do Kazachstanu.

Tak wspomina tamten czas.

– Sowieci natychmiast po wejściu do Stanisławowa zaczęli wyłapywać sędziów, prokuratorów i pracowników służb mundurowych – zaczyna opowiadać dr Stanisław Fudali. – Mój ojciec, jako sędzia okręgowy, skazał na karę kilkuletniego więzienia komunistę i agenta radzieckiego Mariana Naszkowskiego, który potem w tzw. Polsce Ludowej zrobił karierę ministerialną. Wtedy rozpoczęło się polowanie na mojego ojca, którego po zatrzymaniu przez NKWD skazano na śmierć i zamordowano 10 grudnia 1939 roku. Naszą rodzinę deportowano do wsi Presnoreduta w Kazachstanie, co nastąpiło 13 kwietnia 1940 roku. Tam znalazłem się z wówczas 34-letnią mamą i 4-letnim bratem Jankiem. Na spakowanie się enkawudziści dali nam dwie godziny, nie informując wcale, dokąd będziemy zesłani. Po dwutygodniowym transporcie kolejowym znaleźliśmy się z dala od rodzinnego Stanisławowa prawie trzy tysiące kilometrów, w krainie niekończących się stepów. Kazachowie okazali się dla nas dość życzliwi; akurat trafiliśmy na drugi dzień prawosławnej Wielkanocy, więc podjęli nas swoimi świątecznymi przysmakami. Do swego domu przyjęła nas dobrowolnie pewna rodzina, wynajmując nam pokój w swoim dwuizbowym domu.

– Z czego żyliście?

– Był tam kołchoz, ale mojej matce odmówiono tam pracy, nie podając powodu. Dowiedzieliśmy się od miejscowej ludności, że „jak się staniemy podobni do nich, czyli obdarci i głodni”, to będziemy mogli pracować w tym kołchozie. Początkowo utrzymywaliśmy się z pieniędzy przysyłanych nam przez rodzinę ze Stanisławowa, zwłaszcza przez brata mojej matki, który zarabiał jako nauczyciel. Dopiero gdy wybuchła wojna radziecko–niemiecka w czerwcu 1941 roku, mogliśmy otrzymać robotę w kołchozie, bo mężczyzn powołano do wojska, więc zostały tylko kobiety. W kołchozie w Presnoreducie były niskie zarobki, dlatego zatrudnienie znaleźliśmy w następnej wsi, w Pieszczance, dokąd się przeprowadziliśmy. W tamtejszym kołchozie, lepiej prowadzonym, płace były wyższe, a ja nawet w roku 1945 awansowałem na rachmistrza w brygadzie traktorów. A kto pracował w kołchozie, to jeszcze mógł coś ukraść i ten czas deportacji jakoś przetrwać. Gdybym tak nie robił, to zapewne bym nie przetrwał tego wieloletniego wypędzenia. Potrafiłem gazety, które służyły mi do pisania w poprzek olejną farbą sprawozdań dekadowych, zaoszczędzić w taki sposób, że wykonałem z nich zeszyty dla brata, a nawet kołchoźnikom przekazałem nieco papieru do domowej produkcji papierosów. Nic tak człowieka nie hartuje psychicznie i fizycznie, jak ekstremalne warunki życia.

– Dotknął was głód?

– W roku 1943 był w tym kazachstańskim rejonie nieurodzaj. Kołchozy sobie tylko zostawiały ziarna na zasiew; wszystkie inne plony trzeba było przekazać obowiązkowo władzy, by mogła zaopatrywać walczące wojsko z hitlerowskim najeźdźcą. Kołchoźnikom płacono pośladem, czyli ziarnem zbóż gorszego gatunku. W tej części Kazachstanu ludność doznała głodu w latach 1929-1931, kiedy to zakładano kołchozy. Od starszych Rosjan dowiadywaliśmy się, jak ratować się przed głodem. Już nie było z czego gotować zup ani robić placków. Chleba tutaj nie widzieliśmy przez cztery lata. Na stepowych polach pozostały tylko łodygi słoneczników, po które, brnąc w śniegu, poszedłem z bratem, by je przywieźć sankami. Żelaznym tłuczkiem miażdżyłem je na miazgę, do której matka dodała trochę mąki – krupy i upiekła z tego bułeczki. Wprawdzie zaspokoiły nieco głód, ale paździerze słonecznikowe żołądek nie chciał przetrawić i w takim stanie były wydalane, raniąc odbyt. Potem wpadliśmy na pomysł, by z wnętrza łodyg wydobywać watę, którą łatwiej było przysposobić do trawienia. To pożywienie z badyli słonecznikowych pozwoliło nam uratować się przed całkowitym wygłodzeniem. Latem łatwiej było coś znaleźć na polu i pożywić się choćby korzeniami łopianu, pokrzywami czy lebiodą. Kto nie doznał w życiu głodu, to nie jest w stanie pojąć, że taki człowiek zje wszystko, by napełnić żołądek.

– Jest Pan wieloletnim członkiem Związku Sybiraków.

– Jak tylko powstała ta organizacja integrująca wszystkich polskich przymusowych zesłańców – ofiar sowieckiego terroru – zgłosiłem swój akces. Byłem nawet kronikarzem działalności naszego Koła na prawobrzeżu Szczecina. Teraz trudniej mi brać bezpośredni udział w pracach Koła „Słoneczne”, z uwagi na przebyty wylew i inne dolegliwości.

Bogdan Nowak • NASZA POLSKA
Artykuł ukazał się w najnowszym numerze tygodnika „Nasza Polska” z 21 czerwca 2011 r. (Nr 25 (815))

Możliwość komentowania 80 miesięcy w kleszczach sierpa i młota została wyłączona