■■ Grzegorz Braun: Stawką jest nie tylko nasza suwerenność, ale także sam materialny byt i biologiczne przetrwanie ■■

Posted in ■ aktualności, ■ historia, ■ odkłamujemy HISTORIĘ, ■ wywiady by Maciejewski Kazimierz on 3 kwietnia 2017

Specjalnie dla „Warszawskiej Gazety” Grzegorz Braun odpowiada na pytania red. Aldony Zaorskiej

Dlaczego opinii publicznej nie poinformowano, że kilka tygodni temu, mniej więcej w czasie „smogowej dyskusji”, znaleźliśmy się w stanie zagrożenia radiologicznego, bo nad Polską przeszła „chmura radioaktywnego jodu”?

Ano właśnie – dobre pytanie: dlaczego dowiaduję się o tym grubo post factum i to nie od władz polskich, tylko od służb francuskich? Bo to paryski Instytut Ochrony Radiologicznej i Bezpieczeństwa Atomowego ujawnił ten fakt, i wówczas dopiero warszawskie władze go potwierdziły. Nie jestem fizykiem-radiologiem i nie potrafię orzec, czy taka podwyższona obecność jodu-131, jaką odnotowali Francuzi, kwalifikuje się już na działania alarmowe w rodzaju rozdawania płynu Lugola, ale przyznam, że jako Polak, mający w pamięci „uspokajające” komunikaty władz po awarii (czy też sabotażu) w Czarnobylu w roku 1986, miałem w ostatnich dniach silne de ja vu. Nie chodzi tu przecież o jakąś czczą ciekawość, ale o to, czy Polacy mogą liczyć na swoje państwo. Z publikowanych danych wynika, że to na terenie Rosji lokalizować należy źródło skażenia. Trudno oprzeć się przypuszczeniu, że oto być może w ramach uprawiania przez Moskali dyplomacji poprzez demonstrację siły użyto tam ćwiczebnie taktycznej broni jądrowej. Jeśli nawet władza nie jest w stanie zagrożeń odsunąć i wszystkim nieszczęściom zapobiec, to przynajmniej winna jest nam szczerą prawdę o sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Ścisła synchronizacja kampanii „antysmogowej” z czasem wystąpienia skażenia (wg Francuzów 9–16 stycznia) nasuwa podejrzenie, że rząd nie był wobec nas szczery.

Z jednej strony słyszymy zachwyty nad bezpieczeństwem, jakie rzekomo ma nam dawać NATO i amerykańskie bazy. Z drugiej każdy, kto powie, że Putin nie stanowi dla Polski zagrożenia militarnego albo podważy sens naszej spolegliwej polityki ukraińskiej, natychmiast zostaje nazwany „ruskim agentem”. Gdzie w tym logika? I dlaczego tak się dzieje?

I znów: de ja vu – to już było za PRL-u, tyle że z odwróconą symetrią: każdy, kto ośmielał się krytykować pełną uległość wobec Moskwy, prędzej czy później spotykał się z oskarżeniem, że „sieje defetyzm” i najpewniej chce oddać Ziemie Odzyskane Niemcom. To był stały element retoryki gomułkowskiej. Każde votum separatum, głos odrębny od obowiązującej „jedynie słusznej linii partii” był natychmiast zakrzykiwany jako przejaw „nastrojów antyradzieckich” i „woda na młyn odwetowców”. Przypomina mi się, niestety, tamten język propagandy, kiedy dziś słyszę np., jak pan minister obrony potępia „nastroje antynatowskie”, a jednocześnie przed narodem tai się ewidentnie prawdę o realnych zagrożeniach i stratach, jakie są wymiernym kosztem naszych „bezalternatywnych” sojuszy.

Przykład z dziedziny gospodarczej: sprawa Kanału Śląskiego, w który jeszcze rok temu chcieli inwestować Chińczycy, aleśmy ich pogonili – podobno po osobistej interwencji JE Ambasadora USA Jonesa, który choćby tylko z tego powodu powinien być uznany za persona non grata. Przykład z dziedziny dyplomacji: nasze bezkrytyczne inwestowanie w reżim kijowski. Nie będę zwoził więcej drewna do lasu i darują sobie szerszą argumentację, bo akurat na tych łamach zdrowej, krytycznej refleksji na ten temat nie zabrakło.

Najlepszy przykład z dziedziny militarnej to świeży raport amerykańskiego Centrum Analiz Strategicznych i Budżetowych (CSBA), z którego jasno wynika, jak głęboką i potencjalnie tragiczną pomyłką jest z polskiej strony stawianie wszystkiego na kartę amerykańską, ponieważ oni ze swej strony traktują Polskę jako blotkę do ew. zagrania w imperialnej grze. A i tak finalnie zmierzają do dogadania się z Moskalami, a więc po prostu do nowej Jałty. Po drodze tylko nie wykluczają rozegrania na nasz koszt i naszymi siłami małej wojenki, która im poszerzy pole negocjacji, a nas kosztować może wszystko. Pisałem o tym szerzej na łamach „Polski Niepodległej”, więc nieskromnie polecę lekturę własnego tekstu: Polityka pobożnych życzeń.

Nie oczekuję bezkrytycznego entuzjazmu, ale przynajmniej minimum intelektualnej uczciwości w krytyce. Szanownych Czytelników bardzo proszę o tę jedną uprzejmość – aby odnosili się do tego, co rzeczywiście piszę czy mówię, a nie do cudzych zmyśleń i insynuacji na mój temat. Od lat konsekwentnie zwracam uwagę na istotne zagrożenia, które dostrzegam, pokazuję konkretne przykłady i cytuję oficjalne dokumenty, a ponieważ z faktami trudno polemizować, więc jedyne co pozostaje propagandystom, to na siłę i na bezczelnego robić ze mnie „ruskiego agenta”. I w najmniejszym stopniu nie przeszkadza im fakt, że ja akurat nigdy nie rekomendowałem Polakom ani moskiewskich wzorców ustrojowych, ani kremlowskich wzorców osobowych. Jako „wroga publicznego” kwalifikuje mnie najwyraźniej to, że jednakowo i niezmiennie potępiam wieszanie się u cudzej klamki, niezależnie od tego, czy jest ona zamocowana na Kremlu, czy w Białym Domu. Nie będę się tłumaczył nikomu, ani przedstawiał zaświadczeń, że nie jestem wielbłądem – nie mam też czasu i funduszy na procesy. Moje wypowiedzi są publiczne, a ich zapisy szeroko dostępne – i one najlepiej zadają kłam wszelkim najdzikszym oskarżeniom, których mi nie szczędzą funkcjonariusze frontu ideologicznego od prawej do lewej, od „Gazety Wyborczej” do „Gazety Polskiej”. Jak to mówi jeden z bohaterów Ziemi obiecanej Reymonta: Gdyby świnia rozumowała o orle, rozumowałaby podobnie.

W swoim najnowszym felietonie dla „Polski Niepodległej” wspominał Pan też o zatrzymaniu jak pospolitej złodziejki Eleny Borysławownej Poptodorowej – szefowej warszawskiego oddziału Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego (AJC, American Jewish Committee). O co chodziło i czy fakt, że o tym skandalu nie poinformowano, dowodzi, że w Polsce są „równi i równiejsi”?

Ależ oczywiście, że są – i znów, jak w przypadku „radioaktywnej chmury” – warto docenić tę skalę samopacyfikacji i autocenzury. Po zatrzymaniu madam Poptodorowej na lotnisku Okęcie za kradzież perfum w prasie wzmiankowano, że to „b. ambasador Bułgarii przy ONZ”. Nikt nie objaśnił, że ta pani nie wylądowała u nas przejazdem, ale na stałe, jako szefowa warszawskiego biura AJC. Dopiero z anglojęzycznych mediów żydowskich mogliśmy się dowiedzieć, że ta bułgarsko-amerykańsko-żydowska dyplomatka była w swoim czasie osobistą tłumaczką Teodora Żiwkowa, ostatniego pierwszego sekretarza komunistycznej partii bułgarskiej, a zatem musiała przejść pozytywnie sowiecką procedurę kliringową.

A przecież nie chodzi tu o jakieś trywialne plotki, tylko m.in. o to, z kim się spotyka Prezydent Rzeczypospolitej. Bo czy to wypada, żeby głowa naszego państwa zadawała się ze złodziejami czy kleptomanami? Obawiam się, że wśród prominentnych przedstawicieli tzw. środowisk żydowskich więcej może być takich żenujących przypadków. W końcu nawet Izrael Singer, który w latach 90. jako prezes Światowego Kongresu Żydów zalicytował owe słynne 65 mld roszczeń i groził Polsce „upokarzaniem na arenie międzynarodowej”, potem okazał się zwykłym aferzystą – skoro go właśni jego pobratymcy tej prezesury pozbawili.

Z przedstawicielami AJC spotykał się prezydent Andrzej Duda. Czy w końcu wiadomo, co im obiecał? I co polskie władze w ogóle obiecały organizacjom amerykańskich Żydów?

Otóż właśnie tego nie sposób się dowiedzieć. Na zapytania kierowane jeszcze w ubiegłym roku do biur prasowych otrzymałem tylko okrągłe zaprzeczenia, że w ogóle jakiekolwiek obietnice zostały poczynione. Skąd w takim razie tak łaskawe w tonie komentarze ze strony żydowskiej po spotkaniu w Nowym Jorku? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że temat restytucji żydowskich jest jednak przez Warszawę w sposób bardzo ryzykowny podejmowany – i staje się przedmiotem jakichś kuluarowych, zakulisowych rozmów prowadzonych w konspiracji przed narodem polskim. Z całą pewnością stwierdzić można, że w instytucjach takich jak Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w Warszawie nie jest odzwierciedlona ani nawet respektowana polska racja stanu – nie realizuje się tam polskiej polityki historycznej. To jest – nazwijmy rzecz po imieniu – quasi-eksterytorialna placówka cudzej suwerenności na naszym terytorium. Otóż tam właśnie za parę tygodni ma się odbyć feta, organizowana przez Amerykański Komitet Żydowski (AJC) – Kancelaria Prezydenta już wydelegowała na tę imprezę swego przedstawiciela. Kto tam będzie rej wodził ze strony organizatorów – nie jest chyba pewne, skoro po incydencie na Okęciu szefowa warszawskiego biura AJC Poptodorowa podała się właśnie do dymisji „ze względów rodzinnych”. Ale czy to rozwiązuje problem? Wiele wskazuje na to, że w tych kręgach może być więcej ludzi, których startowi do kariery patronowały sowieckie służby – być może więcej też osobników o podobnie nieortodoksyjnym z naszego punktu widzenia stosunku do cudzej własności. W każdym razie prezydent Duda powinien być bardziej ostrożny w adresowaniu rytualnych serdeczności, których niewątpliwie nadużywa w kontaktach z Żydami, rozsnuwając np. swoją kompletnie oderwaną od realiów historycznych wizję „Rzeczypospolitej przyjaciół”, bo wszak kto z chłopem pije, ten z nim potem pod płotem leży.

Nie ma Pan wrażenia, że są kwestie, w których władza i „totalna opozycja” działają tak, jakby się umówiły? Na zasadzie – są sprawy, o których nikt nie będzie informować społeczeństwa i są takie, w których będziemy dezinformować, odwracać uwagę wojną między nami. Z drugiej strony mamy do czynienia z takimi wydarzeniami jak spektakl Klątwa. Zakładając, że chorwacki reżyser tego bluźnierstwa nie jest agentem jakiegoś państwa, trudno przypuszczać, że bierze udział w dezinformacyjnym spisku. Ale za to media zajęły się nim bardzo… Może chodzi o to, że faktyczna dezinformacja odwracająca uwagę idzie w parze z prawdziwymi problemami. W efekcie obywatel traci orientację, co jest naprawdę ważne, a co ma tylko być zasłoną dymną?

Kontrowersję wynikłą z wystawienia Klątwy Wyspiańskiego w jednym ze stołecznych teatrów komentowałem już publicznie w programie TVP i na łamach „Polski Niepodległej”. Tutaj więc tylko powtórzę, co jest zasadniczą kwestią: dobro państwa i pokój publiczny to zbyt ważne sprawy, żeby wolno było wystawiać je na ryzyko, huśtając opinią publiczną za pomocą prowokacji artystycznych. Dlatego niezmiennie opowiadam się za rozdziałem sztuki od państwa – po prostu: orzeł w koronie nie powinien pieczętować żadnych widowisk i żadnych przedsięwzięć kulturalno-rozrywkowych. Prawdziwa sztuka i godziwa rozrywka na pewno sobie poradzą, zwłaszcza gdy dotowane przedsięwzięcia przestaną psuć rynek cenami dumpingowymi. Nie dajmy sobie wmówić, że kultura narodowa koniecznie musi być dotowana – kto tak mówi, ten najwyraźniej nie wierzy w naród. Ja tymczasem wierzę i np. wiem na pewno, że normalni Polacy nie daliby ani złotówki na tę nudną i pretensjonalną (poza tym, że prowokacyjną i bluźnierczą) chałę w Teatrze Powszechnym, gdyby ich do tego nie zmuszano poprzez system fiskalny i etatyzację kultury. Skończmy z tym – bo inaczej jest tylko kwestią czasu, kiedy znowu będziemy się skrzykiwać z różańcami pod jakimś teatrzykiem. Ja przecież – co chyba oczywiste – bynajmniej modlitwy wynagradzającej nie lekceważę ani nie kontestuję. Tylko powiadam, że jeśli chcemy trwale tę kwestię rozstrzygnąć, to po prostu znieśmy ten kołłątajowsko-stalinowski system w kulturze i nauce. System, którego symbolem jest Teatr Narodowy czy z innej beczki np. Polska Akademia Nauk – to jest sieć takich „kołchozów” dla artystów lub naukowców, którym władza gwarantuje wikt i opierunek, i jeszcze frajdę obrażania, deprawowania czy dezinformowania normalnych Polaków. Na dodatek służą one sączeniu doktryn lewicowych, zawsze w istocie wymierzonych w tradycję katolicką i narodową. To się musi skończyć – jeśli Polska ma istnieć.

Klątwa to kolejne bluźnierstwo ze sceny teatralnej. Skąd w Polsce zgoda na nazywanie szamba w stylu „Charlie Hebdo” sztuką?

Właśnie z tradycji etatystyczno-monopolitycznej, która w Polsce zaczyna się w drugiej połowie XVIII w., od założenia Komisji Edukacji Narodowej (pierwszej takiej superbiurokracji w naszych dziejach), a w teatrze – od kiedy aktor Wojciech Bogusławski naciągnął króla Stasia na pierwsze większe pieniądze. To był zresztą układ obopólnie korzystny – władza zawsze chętnie angażuje sprzedajnych artystów do obsługi propagandowej. Bogusławski, zwany szumnie ojcem Teatru Narodowego, powinien być identyfikowany raczej jako „ojciec abonamentu narodowego”, bo wymyślił cwany sposób na instytucjonalizację stałego popytu na swoje usługi za pieniądze z obowiązkowej daniny – to była tzw. Dyrekcja Teatrów Warszawskich, zainicjowana już za Księstwa Warszawskiego; potem w epoce Królestwa Polskiego na jej czele stali z reguły Moskale-policmajstrzy. To dłuższa historia – umówmy się na osobną o niej rozmowę.

Opinię publiczną bardzo zajmuje kwestia rozmaitego lobby w polityce. Czy jest ono obecne także w teatrze lub w filmie? Jakie?

W telewizyjnym programie „Warto rozmawiać”, podejmując temat wywołany przez prowadzącego, red. Jana Pospieszalskiego, wspomniałem o tej oczywistości jednym zdaniem (dłużej się nie dało) – że są mianowicie trzy „mafie”, silnie nadreprezentowane w polskim życiu teatralnym: sodomici, Żydzi i komuniści. Myślę zresztą, że ta diagnoza ma szersze zastosowanie. Zaryzykuję przypuszczenie, że podobnie jest w gruncie rzeczy we wszystkich najsilniej zetatyzowanych dziedzinach działalności publicznej.

Co można z tym zrobić? Czy nie powinno wtrącić się w tę sytuację Ministerstwo Kultury i Sztuki? Od czego właściwie jest, skoro te sprawy ewidentnie go nie obchodzą?

No właśnie od likwidacji tego akurat ministerstwa warto zacząć. Nota bene: ma ono siedzibę w ukradzionym przez komunistów pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Cóż dobrego dla kultury narodowej może wynikać z działań instytucji, która posadowiona jest na fundamencie nieposzanowania prawa własności? Zmiany personalne tu nie pomogą – nie chodzi o to, żeby wymienić prof. Glińskiego na kogoś innego, potrzebna jest zmiana ustrojowa, tj. po prostu likwidacja całego tego interesu, który jest zresztą oczkiem w głowie masonerii, pojmuje ona bowiem najlepiej, że bez przymusu podatkowego normalni ludzie na to wszystko nie dadzą się nabrać. Bo normalni ludzie rodzą się w normalnych wspólnotach: rodzinnej, narodowej i religijnej – te normalne, przyrodzone wspólnoty loża ma ambicje zniszczyć. Po co? Aby wychować „nowego człowieka”, aby go następnie zapędzić do budowy „nowego wspaniałego świata”. No i do tego potrzebuje alternatywnej, sztucznej wspólnoty. Jej budowaniu służy quasi-religia „oświeconych”, której przybytkami są w przeważającej mierze „publiczne” teatry, uczelnie, media etc. Ten system trzeba właśnie obalić. I nie dokonamy tego, pozostając na poziomie oburzania się, zresztą w pełni uzasadnionego. Aktorzy są w tej całej sytuacji godni raczej politowania niż rugania. Kto powiada, że aktorom, grającym w takich spektaklach „trzeba odebrać prawo wykonywania zawodu”, ten najwyraźniej nie zauważył, jakim absurdem jest już samo to, że państwo w ogóle angażuje swój autorytet w „nadawanie” takich praw. Generalnie: życie teatralne nie znormalnieje, póki pomnik Bogusławskiego stoi przed frontonem Teatru Narodowego – jeden i drugi obiekt to są symbole uroszczeń artystów na koszt ogółu. Bogusławskiego trzeba obalić – jak Dzierżyńskiego na placu Bankowym – albo przynajmniej przenieść do jakiejś Kozłówki, do skansenu reliktów chorej, totalniackiej, „oświeconej” przeszłości.

Ostatnio słyszałam opinię, że Polska wciąż jest podzielona wzdłuż linii Wisły. Wszystkie poważne inwestycje są realizowane na zachód od niej – na terenach, którymi tradycyjnie są zainteresowani Niemcy. Na wschód od Wisły nic się pod tym względem nie dzieje. Cała ściana wschodnia jest jak poligon – pusta i wysprzątana. Czy to Pana nie niepokoi?

Powiem więcej: to sprawia, że jeżą mi się włosy na głowie. Scenariusze gier sztabowych i ćwiczeń poligonowych, a także komentarze amerykańskich ekspertów w rodzaju Philipa Petersena z fundacji Potomac zakładają m.in. walki o „kocioł suwalski” czy „twierdzę Toruń” z bilansem nieodmiennie dla nas tragicznym: 100 proc. stanów i rezerw Wojska Polskiego. Proszę sobie uświadomić, co to oznacza dla państwa, dla kraju, dla narodu – zdziesiątkowanie, spustoszenie, a tu i ówdzie atomowa pustynia po rosyjskich niekonwencjonalnych „uderzeniach deeskalacyjnych”, które dla ekspertów są oczywistą, logiczną konsekwencją rozpoczęcia wojny. To, że tę perspektywę ze spokojem rozważają sztabowcy oraz politycy amerykańscy i rosyjscy, mnie nie dziwi. Ale polscy mężowie stanu i dowódcy, którzy na to się godzą – i jeszcze szykują polską młodzież do odegrania roli „Hezbollahu” (jak o tym wprost mowa w ww. raporcie CSBA) – to są ludzie kwalifikujący się albo do szpitala wariatów, albo przed trybunał stanu. Zwłaszcza że przygotowując się do powtórki roku 1939 razem z 1944, jednocześnie upierają się, by utrzymywać reglamentację dostępu do broni palnej, by utrzymywać Polaków w czołówce najbardziej rozbrojonych, a więc najbardziej bezbronnych narodów Europy.

Na oszczerstwa i insynuacje, których mi przez lata nie szczędzono, zarabiałem m.in., zwracając uwagę na kluczowe znaczenie Białorusi dla bezpieczeństwa Polski i całej Europy Środkowej. Mówiłem i pisałem, że Białoruś jest kluczem do suwerennej polskiej geopolityki. Niestety przez lata Warszawa aktywnie przyczyniała się do wpychania Mińska coraz głębiej w objęcia Moskwy. Pojawiające się w minionym sezonie sygnały zmiany tego samobójczego trendu to słaba dla mnie satysfakcja, gdyż lękam się, że może być już za późno. Tymczasem bowiem kolejne gry strategiczne, rozgrywane na mapach sztabowych pod patronatem naszych amerykańskich sojuszników (czy bardziej adekwatnie: naszych patronów), np. gra Boxer z ub. roku i gra Hegemon, rozegrana w Warszawie ledwie parę tygodni temu – wszystkie one zakładają konfrontację Polaków z Białorusinami. To byłaby ostateczna tragedia dziejowa, a akceptacja takiej perspektywy to moim zdaniem zbrodnia stanu.

Czy w związku z faktem, że Niemcy zaczynają żądać Gdańska i domagają się rewizji granic, a Ukraińcy chcą Przemyśla, mamy powody do obaw z innej strony niż „tradycyjny” Putin?

Remilitaryzacja Niemiec jest już faktem – i to oficjalnie zadeklarowanym – Bundeswehra do 2024 r. ma zwiększyć stany do 200 tys. żołnierzy. Teraz widzimy, do czego Berlinowi przydała się akcja z „uchodźcami-nachodźcami” – to doskonały pretekst do natychmiastowego zwiększenia budżetu zbrojeniowego o grube miliardy, bez jakichkolwiek pytań i niepokojów ze strony światowej opinii. A jednocześnie Niemcy zyskali właśnie setki tysięcy potencjalnego rekruta. Nie przypuszczam, żeby specjalnie przejmowali się potrzebą obrony „wschodniej flanki”, bo przecież o niczym innym nie marzą, jak tylko o spokojnej i wzajemnie korzystnej kooperacji z Moskwą (patrz: Nord Stream). Jeszcze nie zwariowali, na Moskwę nie ruszą, ale przecież pod pretekstem „obrony wschodniej flanki” ich jednostki znalazły się już na Litwie! Bismarck w piekle ręce zaciera, a żoliborscy politycy najwyraźniej uważają to za swój sukces dyplomatyczny. Powtórzę: to się kwalifikuje albo na terapię w Tworkach, albo na sąd doraźny za zdradę stanu.

Pan minister obrony cieszył się ostatnio jak dziecko, witając Amerykanów w Żaganiu – że oto, jak powiedział, dzięki ich obecności u nas nasi żołnierze będą mogli służyć na misjach. To jest właśnie logika obłędu. Sił wyprowadzonych na zagraniczne „misje pokojowe”, np. na wojnę perską (tj. z Iranem), do której zdaje się już tam wysłano i postawiono w blokach startowych nasze myśliwce (F-16) i komandosów (GROM), może nam wkrótce brakować, kiedy ważyć się będzie suwerenność narodu polskiego i zdolność rządu warszawskiego do egzekwowania polskiej racji stanu na Dolnym Śląsku czy Pomorzu.

Mamy już przecież w Polsce takich secesjonistów, którzy w ubiegłym roku wyraźnie zadeklarowali, że nie chcą kierować się prawem stanowionym w Warszawie, gdyż wolą podlegać prawu brukselskiemu, m.in. prezydenci dużych miast: Wrocławia, Poznania, Gdańska i inni samorządowcy – to były te nożyce, które się odezwały po uderzeniu w stół w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Nota bene: warto zwrócić uwagę, jak te głosy dobrze współgrają z koncepcją niejakiego Benjamina Barbera, który głosi przyszłość świata: transfer władzy politycznej z centrów państwowych do municypalnych właśnie. Dlatego mnie nie zdziwiłoby w ogóle, gdyby w chwili jakiegoś kryzysu czy zamieszek (np. na tle „radykalizmu antyislamskiego”, jak się to nazywa na tzw. Zachodzie), a może nawet zwykłej klęski żywiołowej (np. powodzi, bo czy to trudno sprawić, żeby się jakaś tama na Odrze znów przelała?), taki np. prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, przecież świadomy tych ogólnoświatowych trendów (skoro należy do międzynarodówki burmistrzów zainicjowanej przez tegoż Barbera), uznał wówczas za stosowne poprosić o pomoc bratnią Saksonię… No bo nasi chłopcy z Żagania będą akurat zaangażowani na całego w jakąś „misję pokojową” na Bliskim Wschodzie w ramach polsko-izraelskiego braterstwa broni…

Czy jesteśmy na straconej pozycji? Czy polskie władze mogą coś zrobić?

Ależ oczywiście że nie jesteśmy! Trzeba by jednak zacząć uprawiać politykę opartą na geopolitycznych realiach, a nie na insurekcyjnych urojeniach. A oto kilka kwestii kardynalnych, palących.
1. Konieczna jest pilna, natychmiastowa i publiczna deklaracja neutralności, najlepiej wspólnie i w porozumieniu z Białorusią. Ideałem byłoby wspólne, jednoczesne i wzajemne zagwarantowanie przez Warszawę i Mińsk swojej suwerenności, neutralności i nienaruszalności granic (własnych i sąsiedzkich). Uwaga – na użytek szczególnie zdezorientowanych i zdezinformowanych dementuję i wyjaśniam najoczywistszą oczywistość: neutralność bynajmniej nie oznacza wywieszania białej flagi, nie oznacza ani kapitulacji, ani samopacyfikacji i podporządkowania się komukolwiek – wręcz przeciwnie: oznacza determinację zbrojenia się po zęby i wolę użycia wszelkich dostępnych środków dla obrony własnej suwerenności.
2. Konieczne jest natychmiastowe zniesienie reglamentacji dostępu do broni, aby wolni Polacy, nieobciążeni sądowym zakazem, mogli we własnym zakresie zwiększyć bezpieczeństwo własnych rodzin, domostw i całej ojczyzny. Proszę zauważyć, że to akurat nie wymaga żadnych, najmniejszych nawet inwestycji budżetowych (nota bene: to jest pewnie przyczyna, dla której żadnej frajdy nie widzą w tym dla siebie żoliborscy socjaliści, zwolennicy „wielkich projektów” z centralnego rozdzielnika).
3. Ten sam tandem polityczny, a więc prezydenci Polski i Białorusi powinni bezzwłocznie wystąpić z szerszą inicjatywą pokojową, która trwale odsunie widmo wojny od Europy Środkowej, w szczególności powinni zgodnie postulować na forum międzynarodowym (adresując przesłanie przede wszystkim do Moskwy, Waszyngtonu i do Pekinu!) podporządkowanie Polsce zdemilitaryzowanego Królewca – w zamian za uznanie aneksji Krymu przez Moskwę. Królewiec jako polski port będzie przede wszystkim obsługiwał potrzeby Białorusi, ale przecież w perspektywie odegrać powinien istotną rolę w reanimacji środkowo-europejskiego projektu gospodarki wielkiego obszaru na całym Międzymorzu bałtycko-adriatycko-czarnomorskim. Polska może i powinna wreszcie zacząć przejawiać samodzielną inicjatywę w toczącej się wielkiej grze geostrategicznej, w której stawką jest już nie tylko nasza suwerenność, ale i sam materialny byt i biologiczne przetrwanie.

Zbyteczne jest tłumaczenie, że nie wszystkim się takie pomysły spodobają, dlatego potrzebna jest najpoważniejsza polisa ubezpieczeniowa od nieszczęśliwych dziejowych przypadków – a jest to ni mniej, ni więcej jak wciąż niedopełniona Intronizacja Chrystusa Króla Polski. Duży krok w jej kierunku uczyniliśmy już wszak jesienią ubiegłego roku w Łagiewnikach, gdzie najwyżsi przedstawiciele władzy kościelnej i państwowej wraz z dziesiątkami tysięcy zgromadzonych szereg razy prosili: „Króluj nam Chryste!”. Po tej „Małej Intronizacji”, jak ją trafnie nazwał ks. dr Piotr Natanek, czas na Wielką, tym razem już bez uchylania się rządu, z asystą Wojska Polskiego, Policji i wszelkich służb państwowych. Bez tego żadne rachuby li tylko geopolityczne, socjologiczne czy ekonomiczne do Wielkiej Polski nas nie doprowadzą – a nawet tę nie-wielką, postpeerelowską łatwo możemy sromotnie utracić. Nie wolno więc zwlekać – zanim wciąż jeszcze lekko uchylone okienko możliwości nie zatrzaśnie się na dobre.

Aldona Zaorska • warszawskagazeta.pl

Reklama

Możliwość komentowania ■■ Grzegorz Braun: Stawką jest nie tylko nasza suwerenność, ale także sam materialny byt i biologiczne przetrwanie ■■ została wyłączona

%d blogerów lubi to: