O TYM JAK WAŁĘSA (komune) OBALAŁ

Posted in ■ aktualności, ■ odkłamujemy HISTORIĘ, Zborowski Lech by Maciejewski Kazimierz on 11 grudnia 2012

Kolejna książka dotycząca naszego narodowego symbolu, zwanego pieszczotliwie Bolkiem, przyniosła oczekiwaną reakcję.

Na początek jak najszybciej okrzyknięto zawarte w niej informacje jako kontrowersyjne. To już taka stała zagrywka wałęsowych gwardzistów. Po dwóch pierwszych publikacjach zdali sobie oni sprawę z tego, że cokolwiek się w nich ukazuje nie służy wizerunkowi naszego skarbu, a uznanie tych informacji za kłamstwo staje się coraz trudniejsze jeśli nie niemożliwe. Określenie – kontrowersyjne – pozwala powykręcać nieco znaczenie rożnych postaw najsłynniejszego polskiego kapusia i wprowadzić znaczny procent względności przy ich ocenie.
Przyznać trzeba, że jest to i tak pewien postęp, gdyż jeszcze niedawno takie wyskoki nazywano wytworem chorej wyobraźni pseudo-historyków lub wręcz kłamliwym zamachem na nietykalną świętość. Świętość okazała się jednak już dawno nie tylko mało święta, ale nawet bardziej upaprana w brudzie niż chcieliby tego jej wyznawcy. Tak więc pewne zmiękczenie tonu świętego oburzenia stało się nieuniknione.

Wydana właśnie przez pracowników IPN, Tomasza Kozłowskiego i Grzegorza Majchrzaka, książka pod tytułem „Kryptonim 333” jest zbiorem relacji i raportów funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu, którzy pilnowali Wałęsy podczas jego „ïnternowania” w rządowym ośrodku wczasowym. Relacje nie są żadną rewelacją dla tych, którzy w tamtym czasie mieli jakieś związki z opozycją. Publikacja potwierdza tylko dawno już znane fakty z okresu „traumatycznych” przeżyć Wałęsy podczas jego gościny u późniejszych komunistycznych przyjaciół.
Autorzy zastosowali metodę „chciałabym, a boję się” i chociaż umieścili tam również relacje z mało pochlebnych postaw „internowanego” Walesy, to jednak zaraz zapewnili, że książka jako całość stawia byłego prezydenta w dobrym świetle. Zawsze w swej naiwności myślałem, że taka pozycja powinna opisywać prawdę, a nie dbać o korzystny lub nie wizerunek opisywanego bohatera. Tak czy inaczej po części rozumiem autorów, bo w końcu sądowe szaleństwo Wałęsy znane jest daleko poza granicami kraju, a niejeden pracownik IPN zdążył się już ze swą posadą pożegnać.

Niezależnie od ostrożności autorów, książka natychmiast wyciągnęła z ciemnych nor zagniewanych etatowych obrońców czci wodza rewolucji. I nic dziwnego, gdyż niezależnie od tego, że wiele z opisanych faktów było znanych w środowisku opozycji już w czasie stanu wojennego, to ich potwierdzenie poprzez dokumenty jest dzisiaj bardzo ważne.
Dotychczas, jakiekolwiek podważanie wielkich cierpień Wałęsy podczas jego rzekomych traumatycznych przeżyć jako naczelnego więźnia PRLu, było – jakby to on sam powiedział – przestępstwem przeciwko niemu, a co za tym idzie przeciwko ludzkości.

Tymczasem kiedy właśnie potwierdziło się, że pobyt naszego przodownika w Arłamowie był jedną niekończącą się alkoholową balangą, to reakcja klakierów była podobna do tej, którą obserwowaliśmy po wydaniu książki Sławomira Cenckiewicza czy Pawła Zyzaka.

Kiedy okazało się, że ilość zamówionych przez „uwięzionego” Wałęsę (!) i opróżnionych z pomocą częstych gości butelek alkoholu jest wręcz porażająca, to natychmiast przystąpiono do minimalizowania znaczenia tego faktu, porównując go do sprawy wspomnianego przez Pawła Zyzaka słynnego już sikania do kościelnej chrzcielnicy.

Sprawa ilości opróżnionych butelek nie ma mieć żadnego znaczenia wobec rzekomych dokonań wodza. Przyznam, że gdyby chodziło tylko o obraz zgniłego charakteru Wałęsy, czy braku moralnego kręgosłupa, to szkoda byłoby czasu na zajmowanie się tematem, gdyż potwierdzanie oczywistości jest interesujące tylko do czasu.
Lista wypitego alkoholu , opis chamskich wypowiedzi, wizyt bliskich czy przekaz dotyczący wygód jakich szef Solidarności „zmuszony był doznawać” w czasie swojego „zniewolenia” nie byłby tak istotny, gdyby nie pamięć realiów tamtego czasu.
A przecież były one bardzo konkretne. W tym samym czasie w wiezieniach całego kraju, stłoczone w małych celach, siedziały tysiące działaczy Solidarności. Często poniżani, bici, zastraszani i szantażowani. Wystarczy przypomnieć poniżenia jakich doznawały aresztowane kobiety podczas brutalnych przeszukań, czy tortury wielogodzinnego transportu w zlodowaciałych od mrozu zomowskich ciężarówkach. Nie sposób nie pamiętać wyłamywanych drzwi i zakutych w kajdany, wyrwanych z łóżek niewinnych ludzi. Zomowców pałujących niepokornych więźniów, odmowa widzeń, czy nawet lekarskiej pomocy. Lista prześladowań jest długa i ogólnie znana.

I tu jest powód dla którego nie mogę się zgodzić z tymi, którzy tak łatwo pozwalają zbagatelizować sprawę zachowania Walesy podczas jego „internowania” w rządowym ośrodku wczasowym.

Przede wszystkim nie wolno zapomnieć, że większość z internowanych mogła uniknąć swego losu, gdyby ten, którego obdarzyli zaufaniem, nie okazał się ohydnym zdrajcą. Wałęsa wiedział o nadchodzącym stanie wojennym i nie zrobił nic, aby ochronić związek i jego działaczy. Przypomnę, że jeszcze pamiętnej nocy z 12go na 13go grudnia, prowadząc w stoczni gdańskiej obrady Komisji Krajowej Solidarności, został poinformowany kilkakrotnie o rozpoczętych na zewnątrz aresztowaniach. Jednym z tych, którzy go o sytuacji informowali był Aleksander Hall, który pojawił się w sali obrad. To wszystko działo się w chwili, gdy na tej samej sali Andrzej Gwiazda nawoływał do przygotowania się do oczekiwanego stanu wyjątkowego. Wałęsa nie tylko zdradziecko nie zrobił absolutnie nic, aby zorganizować obronę związku i ludzi, ale nikczemnie i świadomie nie przekazał otrzymanej informacji zebranym w sali działaczom.
Po zakończeniu obrad, w gdańskich hotelach i na dworcach rozpoczęły się natychmiastowe aresztowania wracających z zebrania działaczy. Już dużo wcześniej w całym kraju rozpoczęto wywlekanie z domów ludzi przeznaczonych do zamknięcia. W tym samym czasie przywódca związku wracał spokojnie do domu w towarzystwie swego esbeckiego kierowcy Wachowskiego. W swoim mieszkaniu zastał zaniepokojonych działaczy Ruchu Młodej Polski, którzy po raz kolejny przybiegli by ostrzec i poinformować Wałęsę o tym co dzieje się na zewnątrz. Nasz „naczelny rewolucjonista” wysłuchał relacji i z całym spokojem położył się spać!
Po dwóch godzinach przybyli do jego mieszkania pierwszy sekretarz KW PZPR i wojewoda gdański. Nie było zomo, wyłamanych drzwi, kajdanów i przesiąkniętej zimnem zomowskiej ciężarówki. Było zaproszenie w gościnę i podstawiony komfortowy samolot.
Przez kilka następnych dni, podczas gdy w całym kraju zomo brutalnie pacyfikowało organizowane naprędce strajki, Lech Wałęsa ciągle jeszcze przebywał w Warszawie jako gość u komunistycznych oprawców narodu.
Bojąc się potępienia ze strony Polaków, po kilku dniach zasugerował swoje internowanie. Dokładnie tak samo jak w latach siedemdziesiątych, będąc agentem bezpieki prosił ją by wzywała go na komendę, aby nie wzbudzać podejrzeń kolegów.
Jak to internowanie wyglądało, opisuje wydana właśnie książka. Żeby nie było żadnych wątpliwości przypomnę, że w żadnym momencie nie zażądał on umieszczenia go wspólnie z innymi aresztowanymi działaczami związku. Zadbał natychmiast o to, aby dostarczano mu wystarczające ilości alkoholu i aby nie brakowało mu towarzystwa do jego spożywania.

Jest jeszcze jedna sprawa o której należy pamiętać, kiedy rożni wałęsowi obrońcy próbują przekonać nas, że picie alkoholu przez ich ulubieńca podczas „internowania”, a w rzeczywistości pobytu w wygodnym ośrodku wczasowym nie ma wielkiego znaczenia.
Otóż, w tym samym czasie, przez wiele najtrudniejszych miesięcy stanu wojennego, tysiące ludzi demonstrowało na ulicach polskich miast w obronie Solidarności, domagając się uwolnienia „uwięzionego” przywódcy związku! Jak wielu ludzi, w każdym niemal wieku, ucierpiało podczas tych manifestacji, nie trzeba nikomu mówić. Wielu też ryzykowało poważnymi represjami, drukując ulotki w obronie Lecha Walesy. W tym samym czasie, z więzień w całym kraju, działacze związku przesyłali przemycane apele i słowa solidarności z manifestującymi.
Tymczasem w Arłamowie przywódca związku pił i bawił się w najlepsze.

Niech mi więc nie mówi żaden z nadwornych klakierów Wałęsy, że jest to sprawa bez znaczenia. Nawet podczas pamiętnego strajku w sierpniu 1980 roku wszyscy strajkujący, a nawet ich rodziny, wyrzekły się alkoholu dla podkreślenia zrozumienia powagi sytuacji.
Ulubiony „historyk” rządzących elit Andrzej Friszke, nie mogąc podważyć prawdziwości przekazanych w książce danych, stwierdza w wyraźnej desperacji: „Trudno przypuszczać, by funkcjonariusze wprowadzali swoich przełożonych w błąd. Nie oznacza to jednak, że prawdziwe jest w nich każde zdanie. Funkcjonariusze mogli dokonać przekłamań, nawet bez złej woli”(?!)
Tak panie Friszke, wiemy, że ziemia jest okrągła, ale zawsze możliwe jest jakieś niezawinione przekłamanie tych, którzy nas do tego przekonali i jest prawdopodobne, że nasza planeta jest bardziej płaska niż nam się wydaje. Panie Friszke, żadna służalczość nie powinna mieć formy absurdu, jeśli chce pan, aby traktować pana jako człowieka rozumnego.

Wynurzenia Andrzeja Friszke są niewątpliwie szkodliwe jak większość jego odkryć, jest on jednak tylko żałosnym obrońcą „jedynie słusznej historycznej prawdy”. Prawdziwym liderem krucjaty czystości moralnej cesarza Walensy jest jak zawsze jego niezastąpiony giermek Jerzy Borowczak. Ten jak zwykle, nie czekając nawet na rozwinięcie się jakiejkolwiek dyskusji, i jak znam życie, najpewniej nie czytając nawet wspomnianej książki, rzucił się do obrony twórcy swej żałosnej kariery. Stanął w pierwszej linii i bez namysłu rozpoczął chlapanie jęzorkiem, tak jak się tego od niego w takich momentach oczekuje.

Tak więc, wytężając umysł, doszedł do „genialnego” wniosku: „Ci, którzy pisali książkę, specjalnie nawsadzali parę bzdurnych informacji, byśmy o tym dyskutowali. Wiadomo, że jak się kogoś ochlapie błotem, lepiej się to czyta”.
Po pierwsze, biedny choć starający się wywiązać z zadania Borowczak nie rozumie, że nie można ochlapać błotem kogoś, kto siedzi w tym błocie po same uszy. I to już od dawna. To co jednak najważniejsze to, to że autorem faktów zarejestrowanych przez funkcjonariuszy BOR jest jak zwykle jego idol Wałęsa.

Borowczak stara się wykazać inwencją i idzie w swych wynurzeniach dalej, stwierdzając: „Znam Lecha Wałęsę od 34 lat i nigdy nie widziałem go wypitego, nie mówiąc pijanego”.
Borowczak nie byłby sobą, gdyby nie łgał jak przysłowiowy pies. Nie mam oczywiście zamiaru obrażać żadnych czworonogów. Prawda jest taka, że 34 lata temu Borowczak nie miał zielonego pojęcia o istnieniu Wałęsy. Nie ma też znaczenia co widział, a czego nie chciał widzieć Borowczak. Ja sam mógłbym, nieświadomemu Borowczakowi, wiele w tym temacie opowiedzieć. Nie ma jednak takiej potrzeby, bo wystarczy tylko przypomnieć publiczną wypowiedź jego idola z czasów kiedy był już szefem Solidarności. Wałęsa, odwiedzając swój były zakład pracy „Zremb” w Gdańsku, z dumą i nieukrywanym zadowoleniem z siebie, stwierdził publicznie na spotkaniu ze związkowcami: „Tyle wódki co w tym zakładzie, to nigdzie nie wypiłem”. Dla uzupełnienia można wspomnieć, że było to jedną z przyczyn dyscyplinarnego zwolnienia.

Borowczak nie poprzestaje na zapewnianiu o niemal całkowitej abstynencji swego protektora. Zapomniał, że wcześniej nazwał informacje o liczbie dostarczonego Wałęsie alkoholu bzdurnymi i stwierdza odkrywczo: „Na pewno nie wypił takiej ilości alkoholu, a butelki załatwili sobie funkcjonariusze BOR, dopisując je do wykazu”.
Nie wiem czy Borowczak ma problemy z rozumieniem własnych słów, ale zalecałbym szybciej myśleć i wolniej mówić.

Prawdziwym popisem elokwencji Borowczaka jest jego stwierdzenie: „Może trzeba było napisać, że Wałęsa codziennie życzył sobie dwie blondynki i dwie szatynki? Że tam był burdel?”
Borowczak, siląc się na ironię, wydaje się być mocno niedoinformowany, a przy tym wyświadcza swemu koledze iście niedźwiedzią przysługę, przywołując temat, o którym sam Wałęsa wolałby nie mówić głośno. Przypomnę więc panu Borowczakowi, że wspomniany przez niego burdel był w Hotelu „Solec” w Warszawie, w czasie wizyt Wałęsy będącego wówczas szefem Solidarności. To stamtąd pochodzą filmowe nagrania wodza w towarzystwie wspomnianych blondynek i szatynek, przekazane w tamtym czasie przez bezpiekę do episkopatu i opisane przed laty przez naocznych świadków. Po pełniejsze informacje radzę panu Borowczakowi udać się do swego innego kolegi, Wachowskiego, chociaż jak wspomniałem nie jestem pewny, czy Wałęsa będzie szczęśliwy z przywołania tego raczej niechcianego tematu. Dalsze odnoszenie się do bezsensownych pseudo argumentów służbowego Borowczaka wydaje się stratą czasu.

Przypomnę więc tylko, że mija właśnie kolejna rocznica ponurego okresu stanu wojennego. Przed kamerami i mikrofonami pojawią się znów „bohaterowie” naszej najnowszej historii, wybitni rewolucjoniści, od Wałęsy do Borowczaka, wspierani przez równie wybitnych badaczy historii w rodzaju Andrzeja Friszke i jemu podobnych. Dowiemy się znów, że obalanie przez Wałęsę kolejnych butelek wódki, dostarczanych mu przez „prześladujących” go komunistów, było wyrafinowaną taktyką i kolejnym krokiem do obalenia czegoś większego. Być może okaże się, że z takim poświeceniem opróżniał kolejne butelki, aby później użyć je do „koktajli Mołotowa” w decydującej potyczce z silami komunistycznej dyktatury. Na szczęście udało mu się, za niewątpliwą poradą zawsze wiernego Borowczaka, przestraszyć komunistów przy takim jednym wielkim okrągłym meblu i tym samym uniknąć rozlewu krwi. A wszystko to dla dobra niewdzięcznych rodaków.
I byłoby to nawet całkiem zabawne, gdyby nie fakt, że kiedy on zwyczajnie i ordynarnie chlał, dostarczany mu przez komunistów alkohol, miliony jego rodaków cierpiało, doświadczając różne formy prześladowań ze strony tych samych komunistów, z którymi on sam tak świetnie się bawił.
Kiedy turnus wczasów się wreszcie skończył, Wałęsa powrócił do Gdańska. Witały go tysiące ludzi wierzących, że tak jak oni zachował się dumnie i z honorem. Nie wiem, czy stojąc wówczas na balkonie swojego mieszkania, myślał o honorze czy kolejnym kieliszku, który pozwolił by mu zaleczyć prawdopodobnego kaca i znieść hałas tego natrętnego i naiwnego tłumu, który nie rozumiał, jakie traumatyczne przejścia stały się udziałem tego wielkiego człowieka.

I niech mi żaden Borowczak, Friszke i ktokolwiek inny nie mówi, że zachowanie laureata nagrody Nobla w tamtych okolicznościach nie ma znaczenia, tak jak nie ma mieć znaczenia jego donosicielstwo, zdrada w czasie sierpniowego strajku, zniszczenie Solidarności, zdrada w stanie wojennym i całe lata kolejnych zdrad i kłamstw. Bo jeśli tak, to pytam, gdzie jest to co ma znaczenie i co każe nam stale chronić tego obrzydliwego człowieka?

Lech Zborowski

Możliwość komentowania O TYM JAK WAŁĘSA (komune) OBALAŁ została wyłączona